Thursday, 15 January 2009

#1 Foreign words in Polish

99 things that piss me off

 

 

The Polish language must be one of the most contaminated languages in Europe. Over the centuries, it has borrowed a countless number of words from Latin, Greek, German, French, Italian and most recently from English. While loanwords from other Slavonic languages and others which have not had a great impact on the vocabulary are an interesting feature of the language, there is a great deal of words which simply annoy me due to their intrusiveness and sometimes a complete lack of necessity even to exist in Polish.

The ones which I like are:

- Hungarian (words which can sometimes be traced back to old Slavonic dialects)

- Mongolian (apparently the word for a spear (dzida) comes from it)

- Turkish (the Turks gave us the words dywan [carpet], tytoń [tobacco] and ogier [stallion or stud ] :)

- Lithuanian

- Swedish (troll :)

and a few others.

 

What I’m trying to say here is that the Polish language is being spoilt by introducing loads of unnecessary terms, which could be easily replaced by native equivalents such as neologisms, words recovered from oblivion which have fallen out of use in modern times, calques and borrowings from Slavonic languages.

Unlike Icelandic, French or Greek, our language has no regulatory body which would purify it and the Council of the Polish Language doesn’t do much more than creating rules regarding where commas can, must or mustn’t be used. What do they get paid for? I don’t know.

Below is a random text taken from Newsweek in which I highlighted words of foreign origin. There might be more of them as not all are obvious and there are some such as pieniądz (money) which are such old borrowings that they look and feel native. I’m sure I would have found a few more examples had I used a proper etymological dictionary.

 

W referendum, jeśli do niego dojdzie, wezwiemy do głosowania przeciwko traktatowi lizbońskiemu– powiedział Jarosław Kaczyński. I to zdanie, niezależnie od tego, jak sprawa ratyfikacji się zakończy, jest kwintesencją obecnej postawy PiS i wyznacza jego miejsce na scenie politycznej. Dla PiS nie liczy się pozycja prezydenta, który europejski traktat negocjował (przy wsparciu brata premiera),nie liczą się wcześniej podjęte zobowiązania, najważniejsza jest bieżąca taktyka partyjna, ozdabiana frazesami o zabezpieczaniu interesów narodowych. Polska powróciła na pozycję kraju przysparzającego Europie kłopotów i to w momencie, gdy zacieśnienie integracji jest priorytetem praktycznie wszystkich państw członkowskich. Na razie wokół ratyfikacji mamy kryzys polski, który mógłby się zmienić w kryzys europejski. Choć nie o Europę chodziło Jarosławowi Kaczyńskiemu. Czy prezes PiS, prowadząc tak ostrą grę, jeszcze przewodzi swojej partii, czy już tylko próbuje dogonić uciekające szeregi, zrzucając przy okazji wszystkie niewygodne bagaże? Kryzys wokół traktatu wybuchł nagle, ale dojrzewał od dawna. Właściwie od chwili wyborów, gdyż PiS zlikwidowało wprawdzie skutecznie Samoobronę i Ligę Polskich Rodzin, ale przyjęło na pokład grupę osób z poręki Radia Maryja z Anną Sobecką na czele. Początkowo ta grupa nie wydawała się groźna. Kaczyński trzymał wszak partię zawsze twardą ręką i zapewne sądził, że i tym razem pogodzi ogień z wodą, że w jednym wielonurtowym ugrupowaniu połączy Sobecką na przykład z Grażyną Gęsicką, która jeszcze niedawno przygotowywała projekty dobrego wykorzystania funduszy unijnych. Okazało sie jednak, że fundamentalistów spod znaku ojca Rydzyka twardą ręką się nie da. Oni są twardsi, odporni na wszelkie argumenty. Ich nie obowiązuje wykładnia, że PiS to Kaczyński i bez niego tej partii nie ma. Ich obowiązuje wierność wobec toruńskiej rozgłośni. Od wielu już lat prezes PiS swoją szansę widział po prawej stronie sceny politycznej i bał się każdej inicjatywy, która mogła go odepchnąć od prawej ściany. Zawsze, gdy w tym miejscu pojawiał się jakiś znaczący byt polityczny, manewrował, zmieniał strategię. Wystarczy przypomnieć wybory samorządowe, w których LPR osiągnęła wysokie, blisko 17-procentowe poparcie. Kaczyński natychmiast stał się wielkim eurosceptykiem. Długo przecież nie było jasne, jak PiS zachowa się w kwestii referendum akcesyjnego. To był jednak czas, kiedy prezes miał pole manewru, bowiem przewodził partii o kilkunastoprocentowym poparciu i wizja objęcia władzy była prawie nierealna. Taktyczne zmiany zdania nie były więc niczym nadzwyczajnym. Zresztą doprowadziły one do zahamowania wzrostu LPR i przejęcia wtedy blisko 10 proc. wyborców przez PiS, co umożliwiło Kaczyńskim wyborcze zwycięstwo w 2005 r. Teraz pole manewru bardzo się skurczyło. Po przegranych wyborach, kiedy dla zachowania jedności wyrzucano z pokładu balast w osobach tych, które na kierowanie partią miały inny pogląd, okazało się, że PiS jest ugrupowaniem wyjątkowo wyjałowionym z wszelkiej politycznej myśli, a przeżywający powyborczą traumę prezes utracił zdolność trafnej oceny sytuacji. Musiało być dla Kaczyńskiego sporym zaskoczeniem, że aż 55 posłów jego klubu głosowało przeciwko ustawie o trybie przyjęcia traktatu. Dogmatem wszak było stwierdzenie, że Lizbona to wielki sukces
prezydenta
Lecha Kaczyńskiego i byłego rządu, najlepszego, jak
i się Polsce w historii przydarzył. Te 55 osób to dużo więcej niż tradycyjni radiomaryjni. Pojawiły się wyjaśnienia, że partia jest pluralistyczna, a traktat to rzecz skomplikowana, że nie było dyscypliny, a więc zwyciężyła po prostu demokracja. Nic właściwie nie przeszkadzało, aby tej argumentacji się trzymać aż do samej ratyfikacji. Co więc się stało, że doszło do nagłego zwarcia, usztywnienia stanowiska, że zaproponowana przez PiS preambuła do traktatu stała się prawie nowym kryterium podziału sceny politycznej? Po jednej stronie obrońcy niepodległości i patriotyzmu, po drugiej prawie zdrajcy pałający chęcią zmienienia kraju suwerennego w jakieś peryferyjne„województwo polskie” w UE.
Niezależnie od absurdalności preambuły, stała sie ona szańcem, na którym zatknięto nowy sztandar. Zamiast: Nicea albo śmierć, pierwiastek albo śmierć, zawołano tym razem: preambuła w formie ustawy rangi konstytucyjnej albo śmierć. Śmierć nawet całej reformie Unii Europejskiej. Traktat lizboński stał się niestety zakładnikiem interesów partyjnych i to w bardzo trywialnym wydaniu. Od wyborów PiS nie potrafiło wypracować żadnej formuły swej opozycyjności. Pierwszą poważnie podjętą próbą były obchody „studniówki” rządu Donalda Tuska, w których próbowano różnych technik, wydano furę pieniędzy i nic pozytywnego dla PiS z tego nie wynikło. Platformie poparcie rosło, a partii Kaczyńskiego, jeśli nie spadało, to stało w miejscu. Nie pomogły nowe, młodsze twarze, pokazywane zresztą na starą modłę, mało autentyczne w naśladownictwie radykalizmu dawnych pecetowców. Nowoczesność, dzięki której chciano trafić do młodzieży, legła w gruzach na forach internetowych, Kaczyński właśnie stwierdził, że nie można aktu głosowania oddać w ręce ludzi, którzy przy komputerach piją piwko i oglądają pornografię. Nie znalazł żadnego oddźwięku, jeśli nie liczyć pewnej dozy szyderstwa, kongres intelektualistów pisowskich, gdzie pojawili się ci sami najwierniejsi zwolennicy ,którzy dotychczas żadnej awangardy nie stworzyli i powielają ten sam schemat walki o IV RP. – Trzeba bić głową w mur– obrazowo i w przenośni zachęcał Kaczyński intelektualistów. I sam pierwszy zaczął. Wydaje się, że w rosnącej desperacji zaczął po prostu uderzać na oślep. Zaś powodów do desperacji było coraz więcej. Nawet duża liczba głosujących przeciwko trybowi ratyfikacji nie groziła jeszcze rozłamem, groziła jednak postępującą erozją klubu parlamentarnego, który jest zawsze wizytówką partii. Otóż w klubie dość szeroko rozpowszechniło się przekonanie, że prezes uprawia przywództwo w złym stylu, a jego podwykonawcy, jak Przemysław Gosiewski, brną w jałową opozycyjność.– Prezes nie przyjął do wiadomości, że nie jest już premierem i ciągle żąda nowych inicjatyw, nowych projektów ustaw, które i tak nie będą uchwalone – takie opinie wygłaszali coraz częściej nawet ci, którzy partii są bardzo wierni. Obserwując sejmowe kuluary, podziały w PiS widzi się wyraźnie. „Muzealnicy” od prezydenta, z Pawłem Kowalem na czele, trzymają się oddzielnie, pecetowcy oddzielnie, radiomaryjni oddzielnie, damskie otoczenie premiera patrzy weń niczym w obrazek, co hamuje jakiekolwiek samodzielne myślenie, jest też spora grupa nowych, zupełnie zdezorientowanych. Samodzielną pozycję zajął Ludwik Dorn, który ostentacyjnie zapowiedział, że teraz będzie się zajmował tylko służbą zdrowia, a przecież jeszcze niedawno był głównym, obok Kaczyńskiego, politycznym strategiem. Przekonanie, że prezes kieruje partią w złym stylu, łatwo może sie więc przerodzić w przekonanie, że Kaczyński jest po prostu złym liderem. Jeszcze nie teraz, ale za kilka miesięcy takie opinie nieuchronnie się pojawią. Tak jak pojawiły się pierwsze sondaże opinii publicznej wskazujące, że lepszym od Kaczyńskiego liderem byłby Zbigniew Ziobro. Czekają go na razie komisje śledcze i bije on pokłony geniuszowi Kaczyńskiego, ale jest politykiem o wielkich ambicjach i prezes PiS o tym dobrze wie. Jarosław Kaczyński może mieć więc narastające poczucie osaczenia. Z jednej strony Tadeusz Rydzyk, z którego rozgłośni nie może rezygnować, z drugiej podróżujący po kościołach z radykalną wizją IV RP i podskórnymi, a czasem wyrażanymi wyraźnie nastrojami antysemickimi Jerzy Robert Nowak, który gromadzi setki dobrowolnych słuchaczy, czyli zdecydowanie więcej niż Kaczyński na organizowanych przez aktyw spotkaniach. I na dodatek ma poparcie księży witających go z
otwartymi ramionami. A przecież są jeszcze wyrzucone z PiS środowiska, jak Marka Jurka, które samodzielnie żadnej roli nie odegrają, ale nie jest powiedziane, że żaden nowy byt prawicowy tam nie wyrośnie. Skąd nagle przed wyborami wzięła się LPR? Ze zlepienia, dość nieoczekiwanego zresztą, pod przywództwem Tadeusza Rydzyka różnych katolickich środowisk. Jarosław Kaczyński ma dobrą pamięć. Radykalnie prawicowy szantaż, przy narastającym wrzeniu w partii (właśnie w Krakowie powstało forum na rzecz demokratyzacji PiS), staje się więc coraz bardziej skuteczny. W tej sytuacji Kaczyński przestał być strategiem planującym, jak to niedawno jeszcze przedstawiano, wiele ruchów do przodu, z rozmysłem przesuwającym pionki na szachownicy. Coraz częściej już tylko reaguje na zachowania innych, i to w sposób nadmiernie emocjonalny. Tu wypada sięgnąć to tego, co najdelikatniej rzecz ujmując wkracza w dziedzinę psychologii. Ten dobry mówca ma tę cechę, że w miarę mówienia zapala się, rozpędza. Wystarczyło patrzeć na rzędy posłów PiS, gdy prezes palnął o tym, że traktat lizboński grozi zmienieniem naszego kraju w województwo polskie. Wśród części posłów PiS widoczna była konsternacja. Wielu uważało, iż prezes prowadzi wyłącznie polityczną grę i nagle, w jednym momencie stali się zakładnikami zupełnie nieprawdziwej tezy, do której natychmiast musieli dorabiać karkołomne uzasadnienia.
„Województwem polskim” cofnął Kaczyński polską debatę publiczną do okresu sprzed referendum akcesyjnego. Zaczęła obowiązywać ta sama retoryka o roszczeniach, o tym, że nas wykupią, zdemoralizują, odbiorą wiarę katolicką, uderzą w nasze najżywotniejsze interesy, że Europy trzeba się bać. O tym mówią dziś występujący publicznie politycy PiS, którzy gładko wchodzą w buty Giertycha i Leppera, i to z okresu przed przystąpieniem do Unii. W te buty ubrał ich sam Jarosław Kaczyński. Konsumpcja przystawek kończy się potężną zgagą, która, gdyby była tylko wewnętrzną sprawą PiS, nie stanowiłaby większego problemu. Każda partia może walczyć o taki elektorat, jaki chce. Ta retoryka pokazuje jednak, gdzie PiS się znalazło i czym kończy się wielki projekt modernizacji powiązanej z tradycyjnymi wartościami, mający być kiedyś podstawą budowy IV RP. Kończy się zapętleniem w anachronizmach, starych polskich lękach i na nowo odgrzewanych fobiach. I tylko jakoś nikt nie pyta, dlaczego, jeżeli ten traktat został tak marnie wynegocjowany, że trzeba go umacniać preambułami gwarantującymi Polsce niepodległość i suwerenność, nikt nie ponosi za to odpowiedzialności? Negocjowali go przecież obecny prezydent i były premier. Jeżeli nie zabezpieczyli odpowiednio interesów Polski, to należałoby stwierdzić, że po prostu nie dopełnili konstytucyjnych obowiązków...PiS zaś po raz kolejny potwierdza, że pod obecnym kierownictwem jest partią, z którą żadnych umów zawierać nie należy, że nie ma żadnej zdolności koalicyjnej i zdolności porozumiewania się, a ulubionym sposobem uprawiania polityki przez Kaczyńskiego jest wywoływanie konfliktów, by je następnie jakoś tam rozwiązywać. Coraz częściej zdarza się jednak, że traci nad nimi kontrolę. Skutkiem utraty kontroli nad wydarzeniami stracił władzę, teraz naraził europejską pozycję Polski. Jeżeli my nie rządzimy, niech wszystko zaleje potop?

No comments: